Draco
Malfoy wydzierał jej się do ucha. Hermiona jedynie zamknęła oczy
słysząc, jak Harry i Ron dogadują temu zapchlonemu dupkowi ze
Slytherinu.
─ Uspokójcie
się w tej chwili! ─ krzyknęła profesor McGonagall, o której
kompletnie zapomniano. ─ To nie przez pannę Granger tutaj
jesteście, Malfoy. Na początku października wyjedziecie w
wylosowane przez siebie miejsce. Prawdę mówiąc, jest to obóz
integracyjny, dla domów. Gryffindor jedzie ze Slytherinem, a
Ravenclaw z Huffelpuffem. Uczniowie dobierają się po osiem. Po
cztery osoby z każdego domu. Wybieramy tych najbardziej skłóconych.
Wy zostaliście dobrani przez radę pedagogiczną.
─ Czemu?
─ burknął Teo.
─ Ponieważ,
panie Nott, wasz spór trwa całe pięć lat! Jesteście jak
nieujarzmione centaury. Czas położyć temu kres. W przyszłym
tygodniu wygłoszę przemowę dla uczniów klas piątych wzwyż.
Grupki zostaną ustalone, a wybrana osoba wylosuje numerek i grupy i
miejsca, do którego się udacie. W waszym przypadku będzie to pani,
panno Parkinson.
Pansy
pokiwała głową.
─ I ty
się cieszysz, że jedziemy gdziekolwiek ze szlamą, wybawcą świata
i rudymi łasicami?
─ Odpiernicz
się od niej, Draco. ─ Warknął Nott, stając w obronie swojej
dziewczyny. ─ Blaise, przestań flirtować z Rudą, wszyscy wiemy,
że ze sobą chodzicie...
*
* *
Tydzień
minął szybko i bez kłótni.
Harry, Ron
i Hermiona cały swój wolny czas spędzali w bibliotece. Bo tylko
tam nie chadzali Ślizgoni. Natomiast Draco, Teo i Pansy
przesiadywali w lochach, bo tam nie chadzali Gryfoni. Jedynie Ginny i
Blaise cieszyli się, że są razem w grupie.
Dnia
siódmego od rozmowy, czyli we wtorek, profesor McGonagall po
zakończeniu kolacji kazała pozostać uczniom klas piątych,
szóstych i siódmych, bo wtedy miała wyjaśnić zasady obozu
integracyjnego.
─ Tak
więc, moi drodzy ─ zaczęła, uciszając przy tym uczniów. ─
Jak zapewne wiecie, my, czyli rada pedagogiczna, postanowiliśmy
zorganizować dla was tygodniowy obóz integracyjny. Będzie on trwał
od dwunastego do dziewiętnastego października. W ciągu dwóch
minionych dni ─ kontynuowała ─ zgłaszaliście czteroosobowe
grupki ze wszystkich domów. Dziś z samego rana profesor Flitwick z
pomocą pani Hooch i profesor Sprout utworzyli z nich ponad
czterdzieści grup mieszanych z najbardziej wrogich sobie domów. Jak
domyślacie się Ravenclaw jedzie z Huffelpuffem, a Gryffindor ze
Slytherinem.
Na sali
zawrzało; to Puchoni zgłaszali protesty, to Gryfoni i Ślizgoni..
Jedynie Krukoni warczeli pod nosami i nie mięli zamiaru ani odwagi
się odezwać. To przecież decyzja nauczycieli...
─ CISZA!!
─ wrzasnął Hagrid. ─ Uspokójta się, dzieciaki. Przez tydzień
nie będziecie mieli lekcji. Cieszta się, a nie, raban podnosicie,
cholibka!
─ No,
cisza, zaległa.. ─ szepnęła McGonagall. ─ Wracając. Numerek
pierwszy otrzymuje grupka Zachariasza Smitha i Mariki Weather.
Proszę, Mariko, podejdź do profesor Vector i wylosuj kawałek
pergaminu... Dokładnie tak... I jaki to numerek, dziewczyno?
Marika
Weather, wysoka, chuda, czarnowłosa, błękitnooka, piegowata
Krukonka rozwinęła pergamin drżącymi dłońmi.
─ Numer
czterdzieści dziewięć. ─ Odpowiedziała niepewnie.
─ Słyszałaś,
koleżanko Sprout? Grupa pierwsza, miejsce czterdzieste dziewiąte.
Po grupie
drugiej nadeszła kolej na grupę trzecią.
─ Grupa
trzecia została wybrana przez nauczycieli. Zapraszam, panno
Parkinson.
Pansy
wstała, poprawiła włosy, zaklęła cicho i wylosowała numerek.
─ I?
─ Czytaj,
Parkinson, chcę wiedzieć, gdzie pojadę! ─ wydarł się Ron.
─ Do
trzydziestki, Weasley. Zadowolony?
─ W
połowie.
*
* *
Hermiona
klęła potwornie.
Wyjęła
spod łóżka podręczną walizeczkę i wpakowała do niej spodenki,
gruby sweter, podkoszulek koloru czerwonego i dwie pary legginsów, a
na ostatku torebkę z ocieplanymi magicznie tenisówkami. Przecież
nie wie, gdzie jadą.
Pansy
pakowała tylko stylowe, ale najpotrzebniejsze rzeczy.
W jej
kuferku znalazło się miejsce na kieliszki (wiedziała, że ktoś na
pewno przytarga alkohol), które transmutowała w skarpetki, czerwoną
koszulę w kratę, złoty łańcuszek, parę jeansów, bluzę z
godłem Gryffindoru (Już ja ci dam, Malfoy! ─ obiecała sobie),
buty do biegania i masę słodkości z Miodowego Królestwa. Była
gotowa na ten, pożal się Merlinie, obóz integracyjny.
Ginny
spakowała tylko cztery najpotrzebniejsze rzeczy:
Butlę
(dwulitrową, szklaną butlę) Ognistej Whisky, spodnie, buty na
zmianę i bluzkę z długim rękawem. Resztę będzie miała na
sobie.
Harry
pakowanie rozpoczął zaraz po powrocie do dormitorium.
Zdenerwowany
wkładał do torby grube skarpety, koszulę, parę zapasowych majtek,
trzy butelki ognistej i dwie kremowego piwa, kieliszki zamienione w
niepotrzebne guziki i jeansy oraz dresy. Nie będę pakował
dodatkowego żarła, pomyślał. Ron weźmie na pewno.
Draco
pakowaniem się nazwał zwijanie ubrań w ruloniki.
Trzy
koszulki na krótki rękaw, para szortów, buty, czapka, bluza i
peleryna podróżna (w którą miał zawinięte słodycze i ognistą)
zajmowały niewiele miejsca w magicznie powiększonej walizce.
Postanowił zostawić miejsce na pamiątki. Pewnie coś zabierze.
Teodor
pakowanie się olał c a ł k o w i c i e.
Kiedy
spakowana już Pansy wkroczyła do jego dormitorium wiedział, że
będzie chciała sprawdzić co zabiera. No i na tym się skończyło,
że Teo w kuferku miał dresy, trzy pary jeansów, dwa podkoszulki na
ramiączka, koszulę na krótki rękaw, grube skarpety, ognistą,
dwie czapki, sandały i spodenki. Taa, nie ma to jak taka dziewczyna,
uśmiechnął się.
Ron do
torby spakował jedynie masę słodyczy, dwie koszulki, spodnie i
sweter.
Blaise
nie wiedział, na co się zdecydować.
Kusiło go,
żeby wziąć dwa swetry, parę dresów i obcisłą bluzkę na krótki
rękaw, ale ostatecznie zdecydował się na dresy, bluzę, sweter,
kieliszki zamienione w skarpetki, trzy obcisłe bluzki i szorty.
Czego chcieć więcej, skoro jedzie się ze swoją dziewczyną i
kumplami? Niczego, prócz zaprzyjaźnienia się z trójką pewnych
Gryfonów...
*
* *
─ Mongolia.
─ Uśmiechnęła się profesor Sprout. ─ Pojedziecie na tydzień
do Mongolii w ramach obozu integracyjnego. Myślę, że możecie
ubrać się na jutro lekko, ponieważ na pustkowiach tego pięknego
kraju słońce może dać o sobie znać.
─ Nie za
blisko Wielkiej Brytanii, ale też nie za daleko. Jak wiecie tylko
dwie osoby z grupy będą brać różdżki. Ustalcie je dobrze. A
teraz do łóżek! Jutro o siódmej rano musicie być na dziedzińcu
szkoły!
*
* *
Hermiona
jeszcze nigdy się tak niemiłosiernie nie wlokła.
Dochodziła
siódma, a ona dopiero wyszła z pokoju Gryfonów. Ubrana była w
jeansy typu rurki i koszulkę z grubymi ramiączkami. Włosy upięte
miała w niedbały kok, a czekoladowe oczy podkreślone były
eyelinerem. Na ramieniu zwisał jej mały plecaczek, w którym miała
okulary przeciwsłoneczne, strój kąpielowy, wodę, tusz do rzęs i
szczotkę do włosów.
Pansy
od szóstej rano krzątała się po dormitorium.
Do torebki,
którą będzie niósł Teodor, wpakowała szybko kosmetyczkę,
butelkę z sokiem z dyni i strój kąpielowy. Podczas rozmowy z
Granger dowiedziała się, że w Mongolii też są jeziora.
Niesamowite, myślała potem. Wychodząc za dziesięć siódma z
lochów myślała o tym, czy by nie przekonać trójki Gryfonów do
siebie. W końcu Blaise i Ginny są parą, więc warto by było
zaryzykować. Zwłaszcza, że będą na siebie skazani przez tydzień.
Znalazła
się na dziedzińcu. Wokoło panował gwar i harmider, nauczyciele
wydawali się wykończeni i zdenerwowani, a uczniowie, pokroju
niepotrzebnych nikomu pierwszoklasistów, wrzeszczeli na potęgę.
Byle im napsuć krwi.
─ Cześć,
Pansy. ─ Panna Parkinson podskoczyła.
Ginny
uśmiechała się do niej promiennie.
─ Nie
wiedziałam, że jestem aż tak straszna ─ zaśmiała się. ─
Blaise z tobą wyszedł? Szukam tego czarnucha od wczoraj. Nigdzie
gada nie ma!
─ Pewnie
wymyśla kolejną piosenkę dla ciebie. Przecież jesteś jego rudym
kokotem i wiewiórką. ─ Pansy zauważyła, jak Ginny wywraca
oczami. ─ Co?
─ Ja mu
dam rudego kokota!
─ GRUPA
NUMER TRZY!! ─ wrzeszczał Hagrid. ─ GRUPA NUMER TRZY NA ŚRODEK!
SZYBKO, CHOLIBKA, BO ZOSTANIETA! GRUPA NUMER TRZY! GRUPA NUMER TRZY!
GRUPA NUMER T... A, już są.
─ Och,
Rubeusie... ─ westchnął profesor Flitwick. ─ Wszyscy, oprócz
Notta i Granger, oddać różdżki. ─ Szóstka Gryfonów i
Ślizgonów z grupy numer trzy niechętnie oddała różdżki. ─
Świetnie... Teraz rzucę na was czar, który uniemożliwi wam
aportację, bo raczej do kominków dostępu nie będziecie mieli..
Lugio Aportatis!
Czarna mgła
pognała w ich stronę, wsiąkając później w ich ciała.
─ Macie
tutaj namiot ─ mruknęła profesor Hooch, wciskając pakunek w
dłonie Rona. ─ A to ─ wskazała, na trzymaną przez Hagrida,
drewnianą skrzynkę ─ jest skrzynka z zadaniami. Kiedy zauważycie
blask ze środka wyjmijcie kopertę natychmiast. Jest jeszcze koperta
z napisem „Pomoc”. Otwórzcie ją tylko wtedy, gdy będziecie
mięli BARDZO poważne kłopoty. Nigdy więcej, nie w innym
przypadku.
Hagrid
klepnął Harry'ego w plecy i wręczył mu skrzynkę.
─ No,
dziecioki, uważajta mi tam na siebie.
Pokiwali
głowami.
─ Każdy
bierze troszkę proszku ─ rzekła szybko McGonagall, podając w
obieg doniczkę. ─ Na słowo „siedem” wrzeszczycie numer...
jaki oni mają numer podróży, Vector?
─ Trzydzieści,
pani dyrektor.
─ Trzydzieści.
No. Raz, dwa trzy, cztery, pięć, SIEDEM!
─ TRZYDZIEŚCI!!
─ wrzasnęli równo.
Po chwili
poczuli szarpnięcie za barki, zobaczyli nicość i wylądowali na
pustkowiu. Obolali wstali. Z suchej ziemi wystawało dużo kamieni.
─ Co...
teraz? ─ spytał Draco, przeciągając się.
─ Jak to
co? Wojskowy Blaise bierze mapę i prowadzi!
─ Skąd
wiesz, Nott, że tam jest mapa?
─ Bo
widzę, że w kuferku, który otworzył Potter, świeci się koperta
z napisem „MAPA”, Weasley. Ja idę za Blaisem, a ty, Hermiono, na
końcu.
─ Super...
Hej! Liczę na to, że nie jest tak źle c;;! Mam pomysł na to opowiadanie, i to dobry, jednak nie wiem, czy zrealizuję go. Liczę na waszą pomoc! ;3